26 grudnia 1926 roku na świat przyszedł Tom Marvolo Riddle,
najmłodszy mieszkaniec sierocińca. Jego matka zmarła w niecałą godzinę po jego
narodzeniu.
Pani Cole zaopiekowała się małym chłopcem starając się by
nie odczuł braku matki. Robiła wszystko, co w jej mocy by mały Tom miał dobrą
opiekę. Karmiła, przewijała, śpiewała kołysanki a nawet często zabierała malca
do swojego pokoju.
Pani Cole nie potrafiła się nadziwić swojemu małemu
podopiecznemu, który był niesamowicie cichym dzieckiem. Nigdy nie płakał, nie grymasił,
a w podzięce za jej starania uśmiechał się prześlicznie. Pani Cole uważała go
za najładniejsze dziecko pod słońcem i gdyby mogła sama by go adoptowała,
jednak sytuacja, w jakiej się znalazła uniemożliwiała jej to.
Pierwsza szansa Toma na prawdziwy dom miała miejsce, gdy
miał już sześć miesięcy. Stał się ruchliwym brzdącem, który próbował stawiać
swoje pierwsze kroki. Jego zaraźliwy chichot niósł się korytarzami sierocińca a
burza niesfornych brązowych włosków sterczała we wszystkie strony. Mały śliczny
aniołek.
Właśnie jeden z takich sielankowych obrazków powitał państwa
Jenkins tego słonecznego czerwcowego dnia. Pani Jenkins, kiedy tylko zobaczyła
malca nie namyślając się długo wzięła go na ręce. Tom zarzucił jej ufnie chude
ramionka na szyje i rozglądał się szczęśliwy dookoła, roziskrzonym wzrokiem.
Tego dnia przeprowadzono dużo rozmów dotyczących chłopca, które dawały nadzieję
na szczęśliwe zakończenie, lecz stało się inaczej.
Mały Tom siedział na kolanach pani Jenkins i zafascynowany
jej bransoletką starał się ją złapać paluszkami. Ilekroć już mu to się udawało,
puszczał zdobycz patrząc jak się buja delikatnie w powietrzu, po czym powtarzał
czynność. Jednak ta zabawa szybko mu się znudziła, usiadł wtulając się w
kobietę, która uśmiechnęła się do niego promiennie.
- Jaki on słodki- zagruchała zachwycona.
Chłopiec spojrzał na nią brązowymi oczkami by po chwili
niespodziewanie wybuchnąć płaczem. Zaskoczeni dorośli zaczęli szukać przyczyny
nagłej zmiany nastroju maluszka. Po kilku minutach sprawdzania czy ma sucho,
albo czy nie jest może przypadkiem głodny, pani Jenkins skapitulowała. Oddała
chłopca jego opiekunce ze słowami, że jednak muszą się jeszcze zastanowić, po
czym wzięła męża pod rękę i wyszli.
Ten jakże wspaniale zapowiadający się dzień skończył się
ostatecznie dla Toma ostrym bólem brzucha, nieprzespaną nocą oraz kilku dniową
chorobą. Zaś pani Cole w skrytości ducha cieszyła się, że może zatrzymać
swojego aniołka troszkę dłużej.
Niepostrzeżenie mijały pory roku. Swoje pierwsze urodziny
chłopiec spędził w otoczeniu innych dzieci z sierocińca. W ciągu kilku następnych
tygodni nauczył się wyrażać swoje zachcianki pojedynczymi słowami, a wielu
trzech lat mówił z zaskakującą łatwością i poprawnością wszystko to, co chciał.
Był niesamowicie ruchliwym brzdącem, który jakimś cudem
potrafił wpakować się w przeróżne tarapaty. A to zatrzasnął się w piwniczce,
przez co teraz panicznie bał się ciemności. Albo w niewyjaśniony sposób znalazł
się na drzewie krzycząc wniebogłosy, lub też utknął miedzy sztachetami płotu.
Inne dzieci również dokazywały, często jednak dochodziło do
bójek miedzy Tomem a jego rówieśnikami, dlatego wolał towarzystwo starszych
dzieci.
Pani Cole z uśmiechem na ustach przypomina sobie te lata a
jednocześnie przeklina dzień, w którym w życiu Toma Riddle’a pojawiła się pani Allan i jej mąż.
Było to miesiąc przed czwartymi urodzinami chłopca. Państwo
Allan chcieli adoptować dwoje dzieci. Ich uwagę od razu przykuł Tom. Był niczym
małe jaśniejące słoneczko z wielkim uśmiechem na twarzy i iskrzącymi się
oczkami.
Pani Cole niechętnie przedstawiła im swojego ulubieńca. Chłopiec
z radosnym uśmiechem odpowiadał na ich pytania opowiadając mi o sobie. Widać było,
że Tom ich bardzo polubił. W gruncie rzeczy byli miłymi ludźmi.
Renata i Greg przychodzili niemal codziennie odwiedzić
chłopca. Zapadła decyzja o adopcji. Postanowiono, że 24 grudnia Tom przeniesie
się do swojej nowej rodziny. Chłopiec nie potrafił myśleć o niczym innym,
ciągle opowiadał, jakich będzie miał wspaniałych rodziców. Z łatwością przyszło
mu mówić do obcych ludzi mamo i tato. Pokochał ich całym swoim serduszkiem.
W dniu przeprowadzki już od świtu sprawdzał czy wszystko
miał spakowane i bez ustanku pytał opiekunki o godzinę. Co chwila otwierał
drzwi frontowe sprawdzając czy za nimi nie stoją jego nowi rodzice. Mijały
godziny a malec z tą samą determinacją czekał.
Nastał wieczór. Pani Cole zmusiła go by zasiadł przy
Wigilijnym stole, jednak on nadal zerkał w stronę okna szepcząc, co jakiś czas:
„Przyjdą. Na pewno przyjdą.”
Jednak jego nowi rodzice nie pojawili się tego dnia, sprawiając,
że małe ufne serduszko Toma zaczęło krwawić.
Kilka tygodni później
będą w swoim pokoju, Tom, usłyszał dobrze mu znany głos. Głos jego „mamy”.
Niczym torpeda wypadł z pokoju potrącając po drodze Beth i nawet jej nie
przepraszając zbiegł po schodach. Przy drzwiach stała pani Cole a gdy tylko go
zobaczyła na jej twarzy zagościło przygnębienie.
Tom nie wiedząc, co się dzieje rozejrzał się bezradnie po
korytarzu. W tedy usłyszał dźwięk odpalanego silnika a nowa nadzieja rozbłysła
w jego oczach. Zanim pani Cole zdążyła go powstrzymać, dopadł do drzwi i
otworzył je mocnym szarpnięciem.
Na podjeździe zobaczył dobrze sobie znany samochód. Za
kierownicą siedział tata a mama właśnie do niego wsiadała. Z gardła chłopca
wydobyło się coś na kształt dzikiego skowytu. Nie zwracając uwagi na mróz i
śnieg w samych kapciach zaczął biec w ich stronę. Kobieta widząc go zamarła w
pół ruchu. Za nim się obejrzała jej nogi zostały otoczone w silnym uścisku
chudych ramion.
- Wiedziałem- wyszeptał głosem pełnym uczucia.- Wiedziałem,
że po mnie wrócisz. Czekałem…
- Tom..- Zaczęła bezradnie szukając wzrokiem pomocy.
- Tak bardzo się bałem, że coś się wam stało.
- Tom..
- Ale teraz już będziemy razem?- Poderwał głowę napotykając
jej nerwowe spojrzenie.- Prawda?
- Tom, muszę ci coś powiedzieć- zaczęła zdławionym głosem.
- Tak?- Brązowe oczka stały się poważne.
- Nie możesz z nami pojechać- odpowiedział mu tata, który
właśnie do nich podszedł.
- Dlaczego?- Spytał nic nie rozumiejąc.
- Po prostu…
- Nie kochacie mnie?- W jego oczach zalśniły łzy.
- To nie tak- zawołała pani Allan przytulając go do siebie.-
Bardzo cię kochamy, ale mamy teraz trójkę dzieci nie możemy się tobą
zaopiekować.
- Czemu nie?- Nadal nie rozumiał.
- Pani Cole, proszę go zabrać- oświadczył Greg głosem nieznoszącym
sprzeciwy.- Żegnaj, Tom.
- Nie…
Renata ucałowała jego zmarznięte policzki a kiedy się od
niego odsunęła chłopiec ponownie wczepił się w jej nogi. Z pomocą kobiecie
przyszła jego opiekunka.
- Nie!- Wrzasnął.- Mamo… Proszę, nie zostawiaj mnie…
Renata zachłysnęła się powietrzem a ciałem wstrząsnął
szloch.
- Wybacz mi- szepnęła.- Wybacz..
- Tato- krzyczał a słone łzy spływały po policzkach.- Nie
zostawiajcie mnie.
Pani Allan łkając wycofała się do auta. Jej szloch mieszał
się z krzykiem Toma.
- Mamo!.. Proszę. Zabierz mnie ze sobą. Tato. Błagam…
Greg zaklął uruchomiając silnik. Wycofał, żegnany
rozrywającym serce lamentem małego chłopca.
- czekajcie. Poczekajcie na mnie!- Tom próbował się wyrwać z
przetrzymujących go w silnym uścisku ramion.- MAMO!!!
Samochód odjechał a chłopiec nadal krzyczał. W końcu umilkł.
Pani Cole nareszcie udało się unieść drobne ciało i zanieść do sierocińca. Czuła,
że chłopiec przemarzł, więc otuliła go ciasno swoją kurtką. Lodowaty policzek
wtulił się w jej szyję a zimne łzy zrosiły ciepłą skórę. Mimowolnie zadrżała.
Długo nie mogła uspokoić rozhisteryzowanego i rozżalonego
chłopca. Nad ranem w końcu się jej udało a chłopiec zapadł pełen koszmarów sen.
Rano obudził się z gorączką, kaszlem i bólem gardła. Powrót do zdrowia potrwał
prawie cały miesiąc.
Od tamtych wydarzeń minęło prawie pół roku. Tom zmienił się
nie dopinania. Nie był już radosnym dzieckiem, nie uśmiechał się, nie bawił.
Unikał towarzystwa innych dzieci i zaszywał na poddaszu. Tylko czasami w nocy
można była słychać ciche nawoływanie chłopca: „Mamo, wróć po mnie.”.
Emm... Umm... *drżenie wargi i szybkie mruganie* To... było... *wybucha płaczem* KAMI-SAMA! ZA CO? DOSHIE! Biedny Marvolo ;___________________;
OdpowiedzUsuńA tak P.S. To matka Toma była z jego ojcem tylko dzięki eliksirowi miłości. Po zajściu w ciąże stwierdziła, że nie musi już upijać Seniora "lupczykiem", ale pan TR się wkużył i ją zostawił, a ta z rospaczy umarła podczas porodu. Przez ten eliksjir Tom nie mógł kochać i dodatkowo wychwał się bez matki...
Tak wiem, że powinnam się zamknąć...
I mam wrażenie, że stosujesz moją kolejność <3 Arigato!
Sayo~! Nara~!
Narya
Oj... :(((
OdpowiedzUsuńZawsze współczułam Tomusiowi mojemu dzieciństwa w sierocińcu, ale to... dać biedakowi nadzieje na miłość i tak go porzucić... po prostu okropne! ;(
Nie jestem tylko do końca pewna jak powinnam odebrać ten tekst. To jest kontynuacja Torzsamości Salazara, One-Shot czy może początek innego opowiadania?
A i to nie tak, że Tom nie był zdolny do miłości przez eliksir, wiele dzieci rodzi się np. z gwałtów gdzie milości nie ma. Chodzi o to, że nikt nigdy miłości go nie nauczył a to, że był czarodziejem i uważał się za lepszego od innych i był odrzucany z tego powodu tylko bardziej go ,,zepsuło'' przez co stał się czarnym panem.